Galerie fotograficzne odpalone!

Udało mi się w końcu odpalić galerie ze zdjęciami. Zbiór tego materiału był sentymentalną podróżą w zamierzchłe czasy. Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim autorom fotografii, a także wszystkim osobom, bez których te zdjęcia nie byłyby możliwe. Nie będę wymieniał nazwisk, gdyż prawdopodobnie o kimś zapomnę. Ci, którzy byli to wiedzą. Każde z tych zdjęć to nasz wspólny, malutki sukces. Zapraszam do oglądania!

  • Galeria freeride jest podzielona na zdjęcia z ubiegłego sezonu oraz te wszystkie pozostałe od roku 2006. Oglądamy tutaj!
  • Galeria freestyle to już tylko i wyłącznie przeszłość zarejestrowana od 2006 do 2012. Oglądamy tutaj!

Mała próbka tego cego można się spodziewać poniżej. Enjoy!

Ukraina | Czarnohora | 2007

-=Ukraina-Czarnohora=-

16-21.04.2007

PROLOG

Sam nie wiem kto wpadł na pomysł aby udać się w ten niedaleki rejon naszego zaśmieconego globu.Podejrzewam, iż Tomek, ewentualnie Paweł, Marka nie podejrzewam ale to właśnie Bush przedstawił mojej skromnej osobie plan operacyjny całej wycieczki.Na początku oczywiście podszedłem do tego pomysłu bardzo sceptycznie,no bo po jaka cholerę bede się teleportował na jakieś poradzieckie odludzie o nazwie Ukraina?!

Nieco później stwierdziłem,że może być bardzo zabawnie. Calą zimę spedziłem zamknięty w pewnym pomieszczeniu w Szczyrku, więc w sumie, czemu nie. Na początku ciężko było wyciągnąć od organizatorów jakieś konkretne info, wiadomo, w tej kwestii na Ziemi nic się nie zmieniło. Z czasem gdy dni do wyjazdu zbliżały się w nieubłaganym tempie, a śnieg jakimś „cudem” znikał z powierzchni polski ,do mojego ucha zaczeły napływac pierwsze konkrety.

Informacja nr 1.Data: 16-21

Info nr.2 Kto jedzie: Paweł Lachowski, Tomasz Dębiec, Bushman Lachowski i Piotr Pinkas <-czyli ja

Info nr.3 Kupno ubezpieczenia zdrowotnego nie ma najmniejszego sensu!?

Zakupy jednak rozpoczeliśmy od wynalzaku który zrewolucjonizował światową turystyskę..prawdopodobnie..a mianowicie na pierwszy ogień poszły tzw.”matki”. Jest to urządzenie dmuchane za pomocą siły własnych płuc, przypomina materac ale nie da sie na nim pływać, bzykać tez pewnie ciężko będzie (za mala wyporność) ale mimo to zapewnia niespotykany komfort podczas snu. Pamiętajcie: „Tego co da ci matka nigdy nie zaoferuje Ci karimatka!”

No to jedziemy-poniedziałek godzina 18-kierunek Duszniki Zdrój – po przejechaniu 20km powrót, zapomnieliśmy zabrać matki – napędzamy się z powrotem – mamy matki – w końcu kompletnie uposażeni uderzamy w kierunku docelowym. W drodze zatrzymaliśmy się, aby zgarnąć Tomka, proszę nie pytajcie jak nazywała się okolica w której mieszka, chyba nie ma jej w atlasie, aczkolwiek miejsce bardzo urokliwe. W każdym razie Tomek jest osobą dla której góry są drugim lub nawet pierwszym domem, zna sie chłopak na tych klockach. Paweł rownież kumał turystykę górską, Marek i Piotrek znali tylko górlaskie opowieści dziwnej treści. Gdy Tomasz przeszedl boarding w furgonetce udaliśmy się, aby przekimać tę noc u Henryka, który bardzo kulturalnie Nas ugościl. Rano własnoręcznie przygotował bardzo smaczne kanapki z turbo pomidorami.

Dzień NR 1

Wtorkowy ranek rozpoczął się bardzo sennie, chyba dlatego, że była piata rano a my od trzech godzin śniliśmy o wielkich fortunach, cycatych blondyknach i Ojcu Dyrektorze. Soczyste pocałunki, dziekówka za kimę i moment później byliśmy na granicy w Krościeńku. Nie obyło się bez problemów, gadka-szmatka z ukraińskimi celnikami, źle wypełniona, dziwna, ankieta..blebleble..i już jesteśmy poza granicami Szatańskiego Impreium Orła.

Harmonogram tego dnia wydawał się banalnie prosty, mianowicie podejscie pod granicę śniegu, rozbicie obozu, siusiu i kima. Niestety nic co banalne zazwyczaj takie nie jest, więc kiedy pokonaliśmy już wszystkie dziury na niesamowicie zniszczonych drogach okazalo się, że Pan Straznik Parku Narodowego nie ma ochoty wpuścić na terytorium jego juryzdykcji – bo za późno, bo na nartach zjeżdzać nie wolno, bo nie mamy przewodnika i takie tam. Szybka zmiana koncepcji, jedno spojrzenie na mapę i juz byliśmy świadomi, że nie zaatakujemy dzisiaj korony Ukrainy, Howerla 2058 m.n.p.m, tylko nieco mniejszą „koronę” o imieniu Rebra 2001 m.n.p.m

Następnym krokiem było przejechanie wąwozu, poprzez most po ktorym jeżdżą autobusy, a ja osobiście balbym się przejechać na rowerze!? Kiedy dotarliśmy do takiego momentu drogi w którym prześwit naszej limuzyny wydawal sie o 1,5 metra za maly poprosiliśmy bardzo przyjaznych tubylców o przegarażowanie samochodu. Dzięki urokowi osobistemu Busha oraz umiejętnościom lingwistycznym Pawła wszytko poszło jak po maśle i godzinę później w pełni spakowani rozpoczeliśmy atak!

Jego przebieg możecie obejrzeć na fotkach. Osobiście myślalem, iż ze zmęczenia wyrzucę swój ekwipunek na pierwszym zakręcie, Bush przed zakrętem, ale mimo wszystko daliśmy radę.

Dzień NR 2

Nie kojarzę nawet kiedy zasnąłem, wydaje mi się, że nikt nie kojarzy, byliśmy padnięci. Nazajutrz powital Nas piękny słoneczny, dotkliwie mroźny, środowy poranek. Spalismy w opakowaniach, mając na stopach po kilka par skarpet. Mimo, iż Nasze wyposażenie posiadało najnowocześniejsze gadżety techniczne takie jak np „gotuje sie tylko 6min” lub „nasz welna produkowana jest z rasowych baranów”. Stopy miałem koloru śnieżno białego, a na dużym palcu mogła zawisnąć karteczka określająca datę zgonu, warunki totalnie prosektoryjne.

Kiedy wynużyłem się z namiotu nie mogłem sie nadziwić obrazkowi który ujrzałem, wielka piątka dla Ukrainy za zapierające dech w piersiach krajobrazy!
Paweł odpalił gaz, zmontował szybką szamkę, następnie wykonaliśmy jeszcze szybsze pakowanko oraz spontaniczny warsztat. Mianowicie dopasowanie rozstawu wiązań za pomocą łyzki stołowej. Dobrze zorganizowana wyprawa odznacza się wysoką kreatywnością..następnym razem na bank weźmiemy srubokręt..dopiero po upływie godzinie udalo sie ustawić porządane parametry, prawie dokładne.

Rzeczy skitraliśmy w lesie, choć pewnie pozostawienie rozlożonego namiotu nie wiązało by się z żadnymi przykrymi konsekwencjami. Na tej wysokości spotkanie turystów graniczyło z cudem, a przecież byliśmy tylko na 1200m n.p.m. Nigdy nie miałem przyjemności pojawić się po polskiej stronie karpat, ale z opowieści wielu zapalonych turystów slyszałem, że są niezwykle popularnie zatłaczane sandałami przez różnego rodzaju pielgrzymów. Ukraińska strona była pozbawiona tego typu „atrakcji”. Lokalne niedźwiedzie są pewnie zawiedzione faktem, że żaden turysta z centralnej polski nie dokarmia ich batonem o smaku kokosa (co może tłumaczyć dalekie migracje tych zwierząt), ale każdy medal ma dwie strony, mianowicie ciężko było również spotkać osobniki z członem „Gąsienica” w nazwisku i pazernym bloczkiem mandatowym w ręku..te osobniki również migrowały w poszukiwaniu batonów, tym razem kakaowych.

Sprzęt narciarski mocno dopięty do plecaków, 48 paskow ściska moją zapadnietą klatkę piersiową, wspomnienie „wspinaczki” dnia poprzedniego kosekwetnie zabija mój wrodzony „usmiech”, ale nie ma że boli, kije w dloń i napinamy w górę. Dojście do białego podłoża zajeło nam jakieś 15minut i od razu natrafiliśmy na bardzo „optymistyczny” fragment wycieczki, okazał się nim krzyż, solidnie wykrzywiony przez mala lawinkę, miejsce śmierci lub/oraz spoczynku ukraińskiego strzelca wyborowego (World War Two)…chwila kontemplacji myślowej, pamiątkowa fotka i wspinamy się dalej. Po przejściu przecinki leśnej znajdującej się nad sporym wąwozem na którego dnie płynął rześki potok, znaleźliśmy się na polanie z której można już było dostrzec cel dnia aktualnego, mianowicie szczyt Rebra 2001 m n.p.m.

Śnieg wyglądał jakby sią już zmęczył tym leżeniem na glebie, aczkolwiek na pierwszej poważnej ściance smakował profesjonalnie. Kiedy znaleźliśmy się na szczycie tej prawie pionowej ściany Naszym oczom ukazało się rozległe wypłaszczenie które znajdowało się centralnie pod szczytem. Na miejsce obiadu oraz siesty wybraliśmy zagłębienie pod kilku metrowym nawisem. Razem z Bushem byliśmy nieco spóźnieni w stosunku do Pawła i Tomka, więc przy „stole” zameldowaliśmy się jakieś 30 min później. Na tym etapie wydawało mi się, iż jest to kres moich sił. Jednocześnie nie spodziewałem się, że uda się dotrzeć do tego punktu, a w obrębie kilku km nie dostrzegłem żadnego orczyka..???

Na pierwsze danie zjedliśmy dziecięcą kaszkę o smaku brzoskwiniowym z dodatkiem czekolady energetycznej, na drugie danie również kaszkę, deser wyglądał podobnie. W sumie była tylko kaszka i soczyste wspomnienie schabowego z buraczkami.

Słońce paliło w japę więc trzeba było podnieść dupę i zasuwać dalej. Jako, iż podejscie zaśnieżoną stroną Rebry zajeło by pewnie kilka godzin wybraliśmy stronę nieco stromszą, jednak szybszą za sprawą pokrywającej jej trawy długowłosej, która wyglądała bardziej stabilnie.

W połowie drogi słonce znudziło się Naszą obecnością i leniwie zakryło się chmurami. Kiedy już dotarlismy na szczyt jedyną rzeczą jaką można było zobaczyć to włane buty. Mgła i chmury przykryły całą okolicę na tej wysokości. Nic nie szkodzi, adrenalina oraz satysfakcja sprawiały ciężką do opisania ekstazę. Żadna zła aura nie mogła popsuć nam humorów.

Na początku można było dostrzec gór na której przed wojną Polska wybudowała obserwatorium, działało zaledwie kilka lat. Później wpadł do nas Adolf i obserwatorium oraz te tereny przepadły..chyba na zawsze. Na szczycie Rebry znajdowały się jeszcze słupki graniczne które informowały, iż kiedyś była to Nasza ojczyzna.

Włożyliśmy platykowe sofixy, cykneliśmy kilka fotek dla dobrodusznych sponsorów i w końcu po 6 godzinach marszu staneliśmy na krawędzi Rebry. Cały zjazd trwał jakieś 30 min ale były to najbardziej soczyste minuty mojego życia..naprawdę było warto!

Na dole dopadł nas deszcz więc kiedy dotarliśmy do pola biwakowego nie mieliśmy już ani jednej suchej nitki na sobie..najbliższy kaloryfer znajdowaś sie w rumunii,ciężka rozkmina. Znajdowaliśmy się w bardzo niekomfortowej sytuacji, mimo zapewnień (kłamstw) producentów wszelkiego typu asortymentu odzieżowego, począwszy od ubrań, aż po namiot. Osobiście nie dawałem wiary, iż ów rzeczy odporne są na wodę, a w konsekwencji zimno, tym bardziej, że nieuchronnie zbliżała się noc, bardzo zimna noc. Może brzmi to jak biadolenie rozpuszczonego bananowego chłopca, ale w tamtym momencie nikomu nie było do śmiechu.

Kiedy znaleźliśmy się na miejscu pochowania naszego namiotu zapadła decyzja, że tę noc przekimamy w znajdującym się nieopodal szałasie pasterskim. Został on namierzony podczas zejścia do bazy. Po 10 minutach spaceru przywitaliśmy się z progami naszego hostelu .Warunki wewnątrz były surowe, ale przynajmniej żaden deszcz nie kapał nam na czapki, które w sumie zamieniły się w czepki kąpielowe. Po zrzuceniu mokrych betów rozlożyliśmy się na drewnianych pryczach i zrobiliśmy wypas jedzonko, które smakowało jak kolacja w pałacu prezydenckim IV RP. Po takim wysiłku nawet spleśniała podeszwa rybackiego gumiaka dysponowała by smakiem truskawek z bitą smietaną. Późzniej pamiętam, że przez chwile rozmawialiśmy, była godzina 18-19 ,następnie znlazłem się po tamtej stronie rzeczywistości. Nawet nie spodziewałem się, i chyba nie tylko ja, jak bardzo zmienią się Nasza aktualne realia następnego poranka..


Dzień NR 3

Całą noc brutalnie dmuchało przez szczeliny szałasu, prycze były akurat umiejscowione przy ścianach w tzw. epicentrum złych warunków atmo. Według mnie była to najgorsza noc jaką tam spędziliśmy, nie jestem w stanie obliczyć ile razy w ciągu tych kilku godzin się przebudziłem. Przed nadejściem brzasku Tomek postanowił rozpalić ogień w pobliskim szałasie technicznym który posiadał ogromną dziurę w dachu, a pod nią fachowe miejsce na palenisko. Nastał poranek i wtedy nie mogłem się nadziwić własnym patrząc przez własne oczy, przecierałem je intensywnie i nie wierzyłem w to co widzę. Nocą spadło jakieś 20 cm świeżego, białego śniegu, nówka, nie śmigana. Część ludzka zabrała się za montaż śniadania, inna część za osuszanie, a przede wszystkim pilnowanie, aby garderoba pozostawiona przy ogniu nie spłoneła. Niestety, łupem świetlistego płomienia padly dwie pary rękawiczek:]

Jak zwykle „bardzo szybko” się zebraliśmy. Wędzone rękawiczki założone na dłonie i marsz w górę. Zaczeliśmy się wspinać zaraz obok szałasu, wydawało się, że czeka Nas bardzo piękny dzień, ale niestety pięć minut później byliśmy zmuszeni zmienić zdanie. Pogoda diametralnie się zmieniła, czarne chmury zbliżały się jak zdeterminowany komornik po rentę zadłużonej emerytki. Plan dnia obejmował wejście na szczyt góry, właśnie, jakiej góry?! Nie pamiętam nazwy, ani ile mierzyła w metrach. Po dwóch godzinach wspinaczki stwierdziliśmy, że nie ma to chyba żadnego sensu, gdyż warunki nie pozwalają na osiągnięcie maksymalnej satysfakcji wizualnej jaką dała by piękna słoneczna pogoda. W tamtym momencie zapomnieliśmy jak błyskawicznie może zmienić się górski pejzarz pod względem atmosferycznym, jednak w sumie dobrze, że nie zaryzykowaliśmy ponieważ aura wcale nie musiała się zmienić i wtedy moglibysmy zostac w ciężkiej d..

Mimo, to bylismy już dosyć wysoko i zjazd wydawal się bardzo przyjemny. Zauważyliśmy również bardzo fajny przesmyk leśny, który aż prosił się o ładna linie. Długo się nie zastanawiając..klikklik i świeży powder wydobywał się spod ogonów naszych strzał. Był to chyba najzabawniejszy zjazd oraz najbardziej skomplikowany. Wszędzie leżały powalone drzewa, gałęzie i różne inne elementy które chciały powalić Nas na glebę. Ja zaliczyłem dwa drzewa, Tomek i Pawel chyba po jednym, ale Bush żadnej, urodził się w dzikim buszu więc wiedział jak poruszać się w tym terenie.

Później było już tylko śmieszniej. Dojechaliśmy do strumyka i tam rozłożyliśmy piknik w celu skonsumowania kolejnej kaszki. Gdy konwersowaliśmy podczas gotowania, zupełnie jak stare czeszki przy klepaniu knedli, stało się coś czego w żaden sposób nie da się racjonalnie wytlumaczyć. Mianowicie Tomasz Dębiec trzymając w ręku kubek pachnącej kawy nagle, jakby za sprawą jakiejś nadprzyrodzonej siły, wylał ją na siebie i plecak swojej Lubej. W przeciągu 0,03 sekundy spokój w tym bardzo spokojnym i cichym zakątku świata zaklócił, bezlitosny, śmiech trzech osób, który trwał nieco ponad 20 min. Szydercze docinki padały z każdej strony przez następne 58 godzin.Tomasz skrupulatnie zacierał ślady na plecaku..heh..do teraz pojawia się banan na mojej twarzy kiedy sobie przypomnę sposób w jaki to zrobił. Zbuntowany mięsień jego ręki chciał zrobić mu psikusa:)

Później musieliśmy jakoś przeskoczyć ten wartki strumień i nie zmoczyć się za bardzo. Wszytskim się udało..jakimś cudem:) Śmiejąc się i co krok przypominając Tomkowi o świeżym, kofeinowym, incydencie ruszyliśmy w górę. W miarę jak wychodziliśmy z wąwozu pogoda zaczynała się klarować, wyłaniając się z lasu poczuliśmy, po raz drugi tego dnia, ciepłe promienie słoneczne. Było naprawdę miszcz, czarne frachtowce zostały wyparte przez białe owce, mgła wyparowała w nieznane. Dzień wcześniej, idąc tą ścieżką śnieg sięgał nam ledwo po kostki, dzisiaj znajdował się na wysokość kolan. Podejście było bardzo strome, konkretnie dawało w kośc, ale wyobraźnia cały czas emitowała relację zjazdu, który miał odbyć się po zdobyciu tego wzniesienia, a była nim góra Szpyci 1864 m.n.p.m.
Po 50 minutach wspinaczki zostaliśmy sowicie wynagrodzeni. Za 1wsze miejsce był bombowy widok, 2gie msc gwarantowało bakalie zatopione w czekoladzie, miejsce 3cie 0.25 l zimnej wody ze strumyczka..i wszytko wygraliśmy egzekwo..olimpiada życia:]

Zjazd był niesamowity, po tej stronie pasma górskieo było chyba najwięcej śniegu. Znlazł się również nie lichy drop, który prawie wszyscy zaliczyli..oprócz mnie..nie trafiłem sobie, ale i tak kozacko się zjeżdżało, aż żal było opuszczać to piękne miejsce.

Wróciliśmy do szałasu, aby się posilić i spakować rzeczy. Śnieg przy kompleksie domków wsiąknął w ziemię tworząc niezłe bagno, stał się wspomnieniem. troszkę nam zajęło dotarcie do srebrnej limuzyny. Wcześniej musieliśmy poszukać nowej kładki ponieważ stan wody w rzece podniósł się dwukrotnie dzięki ekspresowym opadom i odwilży. Na miejscu pozostawienia samochodu czekała już starsza Pani, ktróa grzecznie oznajmiła, że trzeba uiścić oplatę parkingową. Po jej zapłaceniu udaliśmy się w poszukiwaniu wygodnego pensjonatu. W drodze mineliśmy się 0,5 mm z przechodniem który wyłonił się nie wiadomo skąd..chyba wylazł z czarnej dziury drogowej. Na całe szczęście miał szczęście tego wieczoru.

Kwaterka którą nam polecono przy lokalnym sklepie monopolowym była całkiem przytulna. Wewnątrz oczywiście spotkaliśmy ziomka który kiedyś dawno temu przeżył jakiś „ważny” epizod życiowy w polsce, a oprócz tego, epizod alkoholowy przy barze. Tak się rozgadał, że ciężko było typa powstrzymać.
Zasmakowaliśmy znakomitej kolacji, skaldającej się z miejscowych przysmaków do tego naturalnie piwko i można było udać się na spoczynek. Aha..wcześniej, rzecz jasna, prysznic, myśleliście, iż zapomnieliśmy o prysznicu, że lubimy zapach przepoconej pachy?! To był prysznic życia, po trzech dniach transformacji w lep na muchy w koncu nadeszło orzeźwienie i świeżość. Właczyliśmy, a następnie szybko wyłaczyliśmy śmiertlenie niebezpieczną dla życia farelkę i zasneliśmy w objęciach (kimałem z Bushem;). Natomiast rankiem planowaliśmy targnąś się na Howerlę 2058 m.n.p.m-Koronę Ukrainy..yeah!

Dzień NR 4

Spało się niesamowicie błogo w miętkim, normalnym, turbo-komfortowym lóżku. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Pozbieraliśmy bagaże, uregulowalismy rachunek za czynsz, który okazal się oczywiście nieco wyższy niż przypuszczaliśmy i opuściliśmy ciepłe gniazdko. Po zapakowaniu furacza trzeba było zmasakrować jakieś śniadanie. Tomasz wpadł na świetny pomysł by zakupić ukraińskie pierogi. Podczas wcześniejszych eskapad w te rejony zakosztował on tego smakołyku i „zapragnął” abyśmy również poczuli ten niepowtarzalny smak i aromat. Podjechaliśmy więc do centrum gdzie zaparkowaliśmy pod wielkim bilbordem który przedstawiał naczelnego gajowego ukrainy (znajdowal sie na 98,8% tablicach reklamowych w tym kraju). Pierogi były sprzedawane na targowisku które z lekka przypominało konkretny slums, wszędzie błoto, a w koło same drewniane budki, każda posklejana z miliona płyt różnego rodzaju oraz koloru. Tomek wiedziony swym niezawodnym instyktem podróżniczym przypomniał sobie w której barwnej budce można bylo zakupic szamę, a dokladniej która budka oferuje wersję lux. Po krótkiej konwersacji z miłą panią i zakontraktowaniu reklamówki pierogów, które swoją wielkością przypominały drożdżówki, a nie to do czego przyzwyczaiły nas babcie, mamy i panie przedszkolanki. W celu konsumpcji udaliśmy się na parking i pod czujnym okiem gajowego oraz jego narzeczonej rozpoczeliśmy sytą ucztę. Hitem w tym sąsiednim państwie są firmowe reklamówki, mianowicie jeżeli spacerujesz w ręku ze zwykłą przeźroczystą reklamówą z auchan lub innego lidla to jesteś w oczach tubylców Lamusem Roku. Tam liczy się wyłącznie silna marka, najlepiej ze złotym nadrukiem. Nam dostał się Hugo Boss, czarny ze złotymi inicjałami, niepowtarzalny design oraz mocna rączka sprawiły, iż od razu zyskaliśmy duży szacunek mieszkańców i znaczny repsekt oficerów mundurowych.

Te pierogi były takie tłuste, że prawie można było przez nie oglądać świat z drugiej strony, aczkolwiek fakt ten decydował o ich znakomitym smaku i wartości energetycznej. Dwie sztuki wystarczyły aby danego dnia nie myśleć już o żadnym innym posiłku. Syci, z bananami na facjatach wyruszyliśmy na spotkanie ze srogim strażnikiem parku narodowego. Liczyliśmy na to, że pan który nie wpuscił nas pierwszego dnia trochę zmięknie i pozwoli nam przejechać, ale się przeliczyliśmy. Koleszka miał chyba po raz kolejny „okres analny” i strasznie zaczął marudzić tak więc narta ziomuś! Byliśmy w kropce i musieliśmy przedyskutować co dalej. Opcje były dwie, atak na inną górkę lub powrót (o zgrozo!) do kraju!? Mimo, że nogi mocno przypominały nam o odpoczynku postanowiliśmy finalnie, iż się tak łatwo nie poddamy. Odnaleźliśmy na mapie drugi strzeżony wjazd do tego parku i udaliśmy się w tamtym kierunku. Popoludniu dotarliśmy na miejsce, okazało się, że pan nr 2 jest niesamowicie wyluzowany i w sumie nie przejmował się faktem i przyczyną naszej podróży. Zakupiliśmy „nieobowiązkowe”, pamiątkowe, bilety, szlaban w górę i jedziemy..100m dalej koniec jazdy, fura nie daje rady,droga okazała się ekstra wymagająca, znów potrzebny był wysoki prześwit. Na początku się wachaliśmy, ale jednak zdrowy rozsądek wygrał..i co dalej, non top jakies kłody pod nogami? Nagle zza zakrętu wylonił się śmieszny grubasek w swojej terenowej machinie marki Uaz. Do celu, czyli ostatnich domostw, wśród których miał znajdować się dom turysty, brakowało nam 6km. Na nogach nie da rady, tak więc poprosiliśmy grubaska aby nas podrzucił. Zgodził się, naturalnie odpłatnie. Gdy dotarliśmy do domniemanego domu turysty gdzie zaczynała się wspinaczka okazalo się, iż znowu doszło do nieporozumienia, nieporozumienia liczbowo-walutowo-przelicznikowego. Grubas dostał nasze ostatnie pieniądze które posiadaliśmy, głupkowato się uśmiechnął i odjechał..

Kilka chwil później okazało się rownież, że Bush nie da rady smignąć na szczyt ponieważ zaczął go atakować jakiś chytry wirus grypy. Dom turysty okazał się fikcją więc Marek musiał z buta pociągnąć do fury. Wysoka piątka, soczyste, męskie, pocałunki i moment rozstania, każdy poszedł w swoją stronę. Podejście bylo morderczo strome i wypompowało ze mnie resztki resztek sił. Po raz kolejny dotarliśmy do granicy śniegu rozbijając tam obóz. Wcześniej znaleźliśmy kompleks szałasów, ale większość tych chatek wypełniona była rozrzuconym gnojem, a w jednym ukrywał się prawdopodobnie jakiś recydywista uciekający przed służbami porządkowymi. Było to tylko przypuszczenia, rownie dobrze mógł być to zabójca Johna F. Kennediego lub Yeti, ewentualnie E.T.

Nasz ogromny namiot został postawiony na pagórku z którego roztaczał się widok na piękną dolinę. Ulożyliśmy się w kokonach i zapadliśmy w zimny sen..

Dzień NR 5

Sobotni poranek okazał się dla mnie najwiekszą traumą jaką przeżyłem podczas całego pobytu w dzikiej ukraińskiej puszczy. Miałem tak zmarznięte stopy, iż musiałem biegać jakieś 20 min wokół obozowiska aby wszystkie palce mogły poczuć się jak podczas ciepłego dnia na plaży w Dębkach. Po tej wymuszonej rozgrzewce oraz zjedzeniu śniadania i schowaniu rzeczy nam zbędnych, ruszyliśmy w stronę szczytu. Z perspektywy w której się znajdowaliśmy nie mogliśmy jeszcze dostrzec celu eskapady, mianowicie korony Karpat -> Howerla 2058 m.n.p.m.

Pogoda tego dnia była po prostu jak z bajki. Niebo praktycznie nie posiadało chmur, słoneczko przypiekało policzki, a mróz sprawiał, iż Nasze oddechy przypominały wyziewy typów z reklam gumy odświeżającej jamę ustną i coś tam jeszcze. Po 40 min wyszliśmy po raz kolejny z lasu i wtedy Naszym oczom ukazał się pierwszy zarys dużej góry. Wyglądała niebanalnie, z tamtego punktu widokowego byliśmy w stanie zobaczyć cały „chodnik” jaki prowadził na sam szczyt. Droga zapowiadała się zupełnie subtelnie ale jak się później okazało była o wiele dłuższa i trudniejsza. Wdrapywaliśmy się krok po kroku co chwila przystając i spoglądając ile za nami, a ile jeszcze przed. W połowie wspinaczki znajdował się bardzo elegancki żleb którym postanowiliśmy zjechać w drodze powrotnej. Po dwóch godzinach hardkorowego spaceru osiągnięta została wysokość 2058 metrów. Nie jestem w stanie opisać jakimi widokami mogliśmy się raczyć stojąc na dachu Ukrainy. Widzieliśmy Rosję, Rumunię oraz Polskę..a przynajmniej tak Nam się wydawało. Temperatura również była odpowiednio ostra więc po strzeleniu kilkunastu fot szybko założyliśmy narty i pognaliśmy w dól. Śnieg zaraz poniżej szczytu był bardzo twardy i mieszał się z lodem, jazda była średnio przyjemna, aczkolwiek kiedy dotarliśmy do wcześniej wspomnianego żlebu warunki zmieniły się diametralnie, oczywiście na plus. Puch był taki jaki powinien być zawsze, taki jaki powinni sprzedawać w każdym supermarkecie, po prostu ideał. Zjazd byl przekozacki, mimo, iż zajął nam tylko jakieś 20 min. Było już trochę po 12 kiedy wjechaliśmy do doliny, kilkadziesiąt min lekkiego trawersu i znaleźliśmy się w miejscu wczorajszego biwaku. Po uraczeniu się ciepłą herbatką którą musieliśmy przefiltrować, kilka razy, przez gazę medyczną ponieważ znajdowała się w niej tona igliwia oraz 0,5 tony innego syfu. Wodę czerpaliśmy z roztopionego śniegu, dlatego była ona niesamowicie energetyczna i smakowała jak szyszka. Obejrzeliśmy sobie fotki, kilka żartów, pożegnalne spojrzenie i ruszyliśmy w stronę samochodu. Do przejścia było jakieś 10km, z czego 4 km z górki, ale później, na moje nieszczęście, 6 km po prostym, więc mówię sobie relax, jednocześnie wyobrażam drogę krzyżową. Pierwsza część pokonałem w trzewikach narciarskich, później znalazłem buty które zostawiłem za hibernowane w krzakach. Marsz był na prawdę dyskomfortowy, a byliśmy zmuszeni do tego makabrycznego spaceru za sprawą grubaska od Uaza który oskubał nas z ostatnich miedziaków. Przez całą drogę wymyślałem najbardziej wysublimowane tortury którym poddał bym tego kierowcę..jęczał byś i piszczal byś!

Po dotarciu do gabloty, padłem trupem. Dopiero po”kilku”minutach zacząłem się ogarniać. Po spakowaniu gratów cykneliśmy ostatnie pamiątkowe zdjęcie i skierowaliśmy się w stronę domu. Naturalnie powrót nie mógł się obejść bez zasadzki. Problemem była zamknięta granica wiec skierowano nas na drugą która wyglądała bardzo kameralnie. Po 6 godzinach w kolejce, obejrzeniu 1 miliona ludzi mrówek, sprzeczce z ukraińską służbą celną w końcu udało nam się postawić nogę po polskiej stronie.

Była już niedziela,bardzo pozna noc,ewentualnie bardzo wczesny poranek. Eliminując wszystkie ograniczenia prędkości oraz zasady zdrowego rozsądku mkneliśmy do rodzinnych posiadłości. Po drodze musieliśmy jeszcze podrzucić ukraiński keczup Henrykowi. Biedak musiał wstać o 5 rano żeby go odebrać, ale mimo to jak zawsze na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

Godziny mijały, a my zbliżaliśmy się coraz bardziej do szarej rzeczywistości. Odstawiliśmy Busha w grodzie Kraka, rzecz jasna, w kompletnym moro oraz kamizelce taktycznej, w której udał się szturmować dworzec główny. Następny przystanek w domu Tomka gdzie zostaliśmy ugoszczeni pysznym żurkiem i jeszcze pyszniejszym ciastem..za co dziękujemy teściowej oraz małżonce Tomasza!

Kiedy już znaleźliśmy się w Bielsku, prawie u celu, okazało się, że musimy jeszcze poczekać całe 30 min na skrzyżowaniu, ponieważ ktoś zapragnął zorganizować rodzinny rajd rowerowy..również „dziękujemy!”

EPILOG

Myślę, że już wszystko co miałem do powiedzenia już napisałem. Podsumowując całą akcję: jeszcze nigdy nie przeżyłem czegoś tak fascynującego i kreatywnego. W górach można przejść samego siebie, wznieść się na wyżyny swoich możliwości, zarówno fizycznych jak i psychicznych, a przy tym porozkminiać życiowe rozterki na łonie przepięknej natury i świetnie się przy tym bawić. Ukraina jest niezwykle kontrastowym krajem, polecam!

Z tego miejsca chciałbym podziękować Markowi,Tomkowi i Pawłowi za to, iż wplatali mnie w tą przygodę oraz całej rodzinie która była niesamowicie „zachwycona” pomysłem wypadu na Ukrainę, ale wiem również, że wewnątrz gościła mnóstwo wsparcia:]

Dziękuję również G. za to, że trzymala kciuki!!!

Podziękowania dla sponsorow z to, że wydali trochę zielonych, aby zrealizować nasze kaprysy i zachcianki.

W głowach nowe wyzwania więc jeśli będziecie grzeczni cały rok to w następnym lipcu o tej samej porze przedstawię relację z kolejnej wyprawy..wysoka 5 dla wszystkich którzy postawnowili strawić ten aprofesjonalny artykuł!

Text: Piotr Pinkas

Foto: Tomasz Debiec oraz Piotr Pinkas

Wsparcie Techniczne: HUMANNATION UVEX VIKING DYNASTAR LANGE LOOK ATOMIC-NEWSCHOOL-TEAM FREESTYLE.PL TROTYL.PL

-=Ukraina-Borżawa-Marzec 2008=-

Przedstawiam niewielką część obszernego foto-albumu z wyprawy w ukraiński rejon o pseudonimie Borżawa którą zorganizował i poprowadził kolega Tomasz Dębiec.

Pierwsza relacja ukazała się na łamach portalu WWW.TREKANDMORE.PL. Inne bez wątpienia ukażą się w prasie drukowanej, pierwsza będzie wypalona w GLOBTROTER. Natomiast aktualnie bardzo ładne zdjęcia można obejrzeć w wirtualnym albumie Tomka.

Tym razem nie udało się pojechać na Ukrainę w starym składzie ale będzie jeszcze okazja.
A tutaj imponujące demo obrazki..enjoy!